Stuff do obczajenia

28 lutego 2011

Powrót do korzeni

   Dawno mnie tutaj nie było. Tak to jest czasem z graczami, że jak wpadną w nałóg, to mogą zniknąć na dłuuuugi czas. A że ja graczem hardcore'owym się nazywam, tak też hardcorowo się nakręcam na jakiś tytuł. Pewnie myślicie, że gram w Killzone'a? Bulletstorma? Nic z tych rzeczy. Nigdy nie zgadniecie (chyba że wiecie co jest na screenie obok :P) Obecnie gram w... The Longest Journey!

   Od dawna mnie niosło na przygodówki. Przypominają mi stare czasy. Jack Orlando, Broken Sword, Wacki, Larry 7. Właśnie w te cztery tytuły grałem kiedyś i naprawdę wspaniale się bawiłem. Żyłem wciąż z cholernym przeświadczeniem, że umyka mi całe ogromne bogactwo, wielka spuścizna gier przygodowych, których nawet na własne oczy nie widziałem. Wraz z pojawieniem się niedawno nowej, ale zachowanej w oldschoolowym klimacie gry Gemini Rue, coś we mnie pękło. Postanowiłem zbadać temat. Potężny i wymagający. Wiem o tym. Ale właśnie tego mi brakuje w współczesnych grach. Wyzwania, historii, oraz emocji. Odnalazłem to wszystko właśnie w Najdłuższej Podróży. 


   Pierwsze zetknięcie z przygodą było trudne. Chciałem od razu szybko biec, rozwikłać zagadki w ekspresowym tempie. Przytłaczała mnie ilość tekstu, długość dialogów, oraz mozolne oglądanie każdego przedmiotu. O rozwiązywaniu zagadek nawet nie wspomnę. Ale nadeszła refleksja: "To nie ten typ gry!". Tutaj wszystko toczy się w innej atmosferze. Nigdzie nie muszę biec w trybie natychmiastowym, nikogo zabijać, nikogo ratować. Nareszcie mam spokój.

moon

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz